Dom.
Dom
to miejsce, do którego chce się wracać. Dom to azyl, miejsce w
którym człowiek czuje się lepiej niż gdziekolwiek indziej. O dom
powinno się dbać, dom powinien tętnić życiem. Swój
dom/mieszkanie powinno się kochać i marzyć o powrocie do własnego
łóżka gdziekolwiek człowiek aktualnie się znajduje.
Dom
rodzinny każdemu kojarzy się z czymś innym. Mi kojarzy się z
szaroburymi sobotami spędzonymi nad pieczeniem ciasta z galaretką,
z mamą, która pomyka między pokojami w niebieskim fartuszku w
czarne groszki i ze sterylną czystością. Dom rodzinny, w którym
mogę chodzić bez kapci i białe skarpety pomimo przebytej
kilometrówki nadal są białe. Dom, w którym tata wchodzi do pokoju
po 22 i z pełną powagą każe iść spać, bo przecież północ za
pasem. Dom, w którym wszystko, łącznie z ręcznikami, musi być
wyprasowane i estetycznie złożone w kostkę. Miejsce, w którym
spędziło się naście, albo nawet dzieścia kilka lat.
Wspomnienie-ideał, który chce się jakoś skopiować we własnym
„M”.
Kiedy
po ślubie dorobiliśmy się swojego mieszkania nie było tak
kolorowo. Na początku nie żywiłam jakichkolwiek uczuć do tego
miejsca, bo użytkowałam je bardziej jako hotel, miejsce do spania-
nic więcej. Wstawałam wcześnie rano, szykowałam się, wychodziłam
z psem i jechałam do pracy oddalonej o 30 km. Odbębniałam
standardowe 8 godzin i wracałam. Kolacja, spacer z psem i spać. Nic
poza prysznicem, kibelkiem, kuchnią i łóżkiem nie było mi
potrzebne do szczęścia. Nie rajcowało mnie urządzanie wnętrza,
przez rok mieszkanie stało prawie puste. Na miejscu było tylko to
co uważaliśmy za niezbędne. Nie było płaskiego telewizora, nie
było rolet, nie było tapet, o dywanach nawet nie myśleliśmy.
Wszystko było praktyczne i schludne. Przez pierwszy miesiąc za
zasłonę robił wieszak na kółkach, na którym przerzucaliśmy
jakiś kawał materiału. Nic więcej nie było potrzebne. Jeśli w
weekend mieliśmy wolne razem to po prostu nas nie było. Jeśli
akurat byłam sama to spędzałam czas na przestawianiu mebli,
których było sztuk cztery na krzyż.
Wszystko
zmieniło się kiedy zaszłam w ciążę. Wtedy zaczęło się
kombinowanie, rozmyślanie... Pojawiły się rolety, wielka szafa
stanęła na korytarzu. Paskudna beżowa ściana, którą zdobiło
szare drzewo została zasłonięta tapetą. Pojawiły się ramki ze
zdjęciami i półki. Od momentu kiedy zaczęłam mieszkać, a nie
bywać we własnym mieszkaniu moim hobby stało się wyłapywanie
wszelkich mankamentów i minusów mieszkania w "sypialni"
Gdańska. Pomieszczenia przestały być ustawne, sąsiedzi zaczęli
uprzykrzać życie, było za głośno i woniało wysypiskiem śmieci.
Znielubiłam to mieszkanie. Nie chciałam spędzać tu czasu. Nie
miałam do niego serca. Źle mi się mieszkało, źle mi się spało,
wszystko było złe.
Czy można nie lubić
swojego własnego „M”? Można. Ja nie miałam serca do swojego
mieszkania przez długi czas. To nie jest fajne, bo jeśli nie lubisz
swojego domu to nie czujesz się w nim dobrze. Jeśli nie czujesz się
dobrze to nie będziesz chciała do niego wracać, nie będziesz w
stanie w pełni odpocząć, nie będziesz się przykładać do tego,
żeby o nie dbać.
Zaledwie pół roku
temu zaczęłam czuć się dobrze we własnych czterech kątach.
Dopiero od niedawna chce mi się tu wracać. Dopiero od niedawna
potrafię się tu całkowicie zrelaksować i zresetować. Co
jakiś czas zmieniam co-nieco i staram się żeby każdy kąt powoli
stawał się jak najbardziej przytulny. Sterta poduszek, koc i
„owieczka”- tyle wystarczyło żeby stworzyć ulubioną
miejscówkę w salonie. Trochę kwiatów i robi się jakoś bardziej
przyjaźnie.
Kilka miesięcy temu
Mańka dostała własny pokój dzięki czemu w pozostałych
pomieszczeniach zapanował ład. Wystarczyło zlikwidować wszelkie
zabawki z salonu i od razu chce się tam spędzać czas. Łapię się
na tym, że marzę o wieczorze, który spędzę sama w tym pokoju.
Długie wieczory, świece, koc, drzwi balkonowe otwarte na oścież,
laptop i poduszka na kolanach- mogę w końcu powiedzieć śmiało i
bez nuty zakłamania- LUBIĘ TO! Po czterech
latach (dopiero!) zaczynam mieć wizję jak to mieszkanie powinno
wyglądać. Zaczynam ujednolicać otoczenie i dobrze mi to robi na
psychikę.
Chcę całkowicie
polubić moje mieszkanie, ze wszystkimi jego mankamentami i
ułomnościami. Chcę się czuć dobrze w każdym pomieszczeniu!
Marzy mi się żeby Mańka pragnęła wracać do swojego domu i żeby
miło się jej kojarzył. Chcę żeby każdy kto tu wchodzi czuł się
jak u siebie. Chcę żeby było tu przytulnie i rodzinnie.
Oczami wyobraźni widzę
jak powinien wyglądać każdy pokój. Marudzę i wiercę dziurę w
brzuchu o remont i wyczekuję momentu kiedy będę mogła zostawić
fortunę w sklepie meblowym. Przy każdej możliwej okazji zaopatruję
się w bibeloty, które chociaż w minimalnym stopniu zmieniają
pomieszczenie.
Nie chcę zalewać
mieszkania bielą czy pastelami. Chcę kwiatów i góralskich
akcentów. Okna niechaj toną w firanach, miękkie dywany okryte
zakryją każdy centymetr podłogi. Chcę zamienić to małe
mieszkanie znajdujące się na przedmieściach Gdańska w chatkę
góralską pełną rodzinnego ciepła. Chcę żeby to miejsce
wypełniała pozytywna energia i żeby ściany trzęsły się od
wspólnych ataków śmiechu. Niech to miejsce stanie się źródłem
miłych wspomnień i skojarzeń- dla mnie, dla niego i dla niej.