Kogo pogrzało?
Pamiętam z czasów szkolnych
(obojętnie czy to była podstawówka, gimbaza czy liceum),że jak
tylko po ciężkiej zimie wyszło słońce to do domu wracało
się z kurtką w plecaku. Pierwsze ciepłe dni równały się z
chowaniem czapek, rękawiczek i cieplejszych ubrań, a lekcje
kończyły się spacerami w samych bluzach. Teraz kiedy patrzę na
dzieciaki wybiegające z busika, który przywiózł je ze szkoły to
sama pocę się jak na saunie. Na dworze mamy około 15-17 stopni, a
małolaty idą w grubych czapach, zimowych kurtkach, a pojedyncze
sztuki na dłoniach mają rękawiczki.
Nie wiem kogo pogrzało, mnie czy inne
mamy? Ok, mam problemy z hormonami od porodu i od tamtej pory w zimne
dni pod kurtką mam tylko bluzkę i to najczęściej z krótkim
rękawkiem, bo inaczej po chwili nadaję się pod prysznic. Z tego
powodu przed wyjściem na spacer ubranie Mani konsultuję ze Starym,
który temperatury odczuwa jak normalny człowiek.
Stosujemy przy małej tzw. „zimny
chów” od samego początku. Zimy chów to zimny chów- niektóre
mamy myślą, że jak w zimę w domu założą „jedynie”
bodziaka, kaftanik, śpioszki i czapeczkę to go stosują. Jak to
powiada młoda : „Nie, nie, nie!”. Marysia urodziła się pod
koniec grudnia, więc gorąco nie było, a w chacie miała na sobie
albo samego pajaca, albo kaftanik i śpioszki. Żadnej czapki w domu!
Tak jak już kiedyś pisałam- na głowie mojego dziecka czapki nie
uświadczysz jeśli na dworze nie gwizda jak na Uralu. Jeśli jest 15
stopni to nie ma opcji żeby Mańka latała w kurtce- raz tak zrobiłam i po włożeniu
pod nią ręki czułam jak buchał gorąc. Co innego jak
jedzie w wózku, ale i w tym przypadku nie ubieram jej przesadnie.
Dlaczego jesteśmy zwolennikami takiej metody? Proste: sami wolimy
jak jest chłodniej. Nie wyobrażam sobie hajcować w chacie i
ociekać potem 24 h na dobę.
Przeraża mnie kiedy w ciepłe dni
widzę dzieci ubrane jakby nadchodziła zamieć śnieżna. Na naszym
wiejskim osiedlu jest to dość częsta przypadłość. Na moje
nieszczęście tym troskliwym Paniom nie wystarczy robienie Eskimosów z ich własnych pociech. Moje szanowne sąsiadki lubią głośno
komentować ubiór maluchów nie ubranych wedle ich standardów.
Przypadek sprzed kilku dni: Marysia
gania pod osiedlową fontanną za gołębiami. Temperatura ok. 14-15
stopni, między blokami w cieniu ciut chłodniej. Miała na sobie bodziaka-bezrękawnik, cienką bluzeczkę, bluzę i
kamizelkę, a na głowie opaskę. Stoi Pani opatulona po czubek nosa,
a jej synek stoi w grubej kurtce, szaliku i czapie. Babka patrzy na
Mańkę i mówi do swojego malucha „Nie jest Ci zimno? Nie
założyłam Ci bluzy, a w końcu nie jest TAK ciepło!”. Nie
odpowiadam na takie głupkowate zaczepki, bo szkoda mi tlenu. W
takich przypadkach potrafię zdjąć kurtkę i usiąść na ławeczce.
Wnerwia mnie to niemiłosiernie, ale w pyskówki nie wchodzę.
Najbardziej drażnią mnie komentarze dotyczące tej nieszczęsnej
czapki, a raczej jej braku. Co z tego, że jest wrzesień? Jesteś
cwana to sama w bezwietrzny dzień załóż sobie czapkę na głowę
i zobaczymy ile wytrzymasz.
Powszechnie wiadomo, że przegrzewanie
organizmu jest gorsze niż wychłodzenie, ale co tam! Przecież
dopiero co nadeszła kalendarzowa wiosna, przecież
„kwiecień-plecień...”. Nie ważne co termometr za oknem
pokazuje. Nie ważne, że dzieciak biega i przez to grzeje się sam
z siebie. Trzeba opatulić!
Jakie jest wasze podejście w tym
temacie?
Profile POD NAPIĘCIEM znajdziecie tu: